poniedziałek, 7 października 2013

Pierwsza lekcja

Selamat Pagi. Tak przywitała się z nami nauczycielka, gdy po raz pierwszy weszła do naszej klasy. Na szczęście całkiem dobrze mówiła po angielsku. Przynajmniej takie miałem pierwsze wrażenie. Nie spodziewałem się, że może być ono złudne …. Pierwszą i ostatnią rzeczą w języku angielskim było przedstawienie się. Mam na imię Robert jestem z Polski. Takie sobie proste zdanie. Gdy już dziewięć osób się przedstawiło i powiedziało skąd jest, zabraliśmy się za naukę pierwszego zwrotu. Nama saya Robert, saya dari Polandia. Tak brzmiało pierwsze wypowiedziane przeze mnie zdanie w języku indonezyjskim, którego znaczenie jest raczej oczywiste. Zapoznaliśmy się z naszą książką – ”Latarnią Indonezyjską”, która będzie nam przyświecała podczas nauki. Całość zorganizowana w formie wycieczki. Otóż dwójka Aussie, Billy i Jane zdecydowała się na wspólną wycieczkę do Indonezji. Towarzyszymy im od momentu wejścia do ambasady, poprzez lot aż po zwiedzanie Indonezji. Oczywiście przy okazji poznajemy tajniki indonezyjskiej nie tylko stosunkowo łatwej gramatyki oraz słownictwa, ale także ciekawostki odnośnie kultury czy życia codziennego w Indonezji. Ogólnie nasza księga wiedzy posiada ponad 150 stron i jest dobrze zrobiona. Dodatkową pomocą jest obecność multimedialnego programu, który wspomaga proces nauki komputerowo. Ogólnie pierwsza lekcja przebiegła ciekawie i 90 minut minęło nawet nie wiem kiedy ….

poniedziałek, 30 września 2013

Pierwszy dzień na uniwerku

To był ten dzień. Po tygodniu oczekiwania na zajęcia, poznawania na nowo znanego już miasta oraz spotkań z przyjaciółmi i co tu dużo mówiąc ogólnego lenistwa, budzik ustawiony w komórce zadzwonił wcześniej niż bym tego chciał. Godzina 8.00 stała się godziną zero w poniedziałkowy poranek. Przecież nie można spóźnić się na oficjalne rozpoczęcie roku akademickiego na swoim nowym wydziale. Szczególnie, jeśli suma gości na tym przyjęciu wynosi dziewięć, bo tylu jest uczestników programu Darmasiswa na UNAIR. Tak więc niechętnie udałem się krokiem zmęczonego zombie do łazienki. Dojście tam zajęło mi dość długo, chyba zawiesiłem się gdzieś w połowie drogi. Z zamyślenia/zaspania (niepotrzebne skreślić) wyciągnął mnie kolega, który też dopiero co wstał. Przyczyną takiego stanu wcale nie była ostra impreza – która miała by na pewno miejsce w Polsce a zwykła rozmowa z około dziesięcioma osobami do … rana/późnej nocy. W sumie nawet nie wiem do której siedzieliśmy na korytarzu/schodach i rozmawialiśmy o Indonezji, Polsce, Bangladeszu, studiach ……. I jeszcze długo mógłbym wymieniać. Po dotarciu na miejsce okazało się, że miejscem naszych zajęć będzie mały budynek o dumnej nazwie Pusat Bahasa (centrum językowe). Niewątpliwym plusem całego uniwersytetu jest fakt, że wszystkie klasy są klimatyzowane. Centrum językowe to zbiór ośmiu małych, klas przystosowanych do małych, maksymalnie 15 osobowych grup. Te ciekawie pokolorowane klasy (od róży, przez pomarańcz do zieleni) mają dwa mankamenty. Numer jeden to zupełny brak okna i dopływu świeżego powietrza. Nie było by to zbyt uciążliwe, gdyby nie fakt, że przed wejściem do klasy ściągamy buty (dla wyjaśnienia, 35stopni, pełne buty i 12 osób w samych skarpetkach w klasie). Drugim problemem są ściany, a raczej technologia ich wykonania. Opieranie się, lub choćby delikatny nacisk może skończyć się niekoniecznie pożądaną (przez ucznia jak też i nauczyciela) wizytą w klasie obok, której towarzyszyć będzie lekki huk i dźwięk łamanej płyty gipsowej. Zgodnie z przewidywaniami, nie zostałem o tym poinformowany. Efektem braku informacji jest niewielkie zakrzywienie powłoki ściennej w jednej z pomarańczowych klas. Na szczęście niezbyt widoczne. Teraz czuję się prawie jak w liceum podczas tynkowania dziur w ścianie . Zajęcia dnia pierwszego nie były prowadzony w klasie, a w pokoju nauczycieli. Wszyscy cieszyliśmy się bardzo krótkimi przemowami sztuk 2 oraz bardzo długim czasem na delektowanie się tradycyjnym jedzeniem. Spodziewam się, że z takiego ułożenia czasu pomiędzy część oficjalną (podczas których dostaliśmy książki, „latarnie po Indonezji” a jedzenie odpowiadał nie tylko studentom, ale również wykładowcom.

czwartek, 12 września 2013

Ponownie w szkole

Nie da się tego opisać tak po prostu w kilku zdaniach. Jest to mieszanka przeróżnych odczuć, z których każde jest ważniejsze od drugiego. Powrót do miejsca pracy sprzed trzech lat, do grona nauczycielskiego, które mimo mojego wtedy młodego wieku traktowało mnie z szacunkiem i na równi z innymi, do ciekawskich dzieciaków, które nie mają żadnych oporów przed zadawaniem pytań w stylu ile mam lat, ile ważę, czy mam dziewczynę w Indonezji i jaki jest mój numer telefonu . Ale zanim dotarłem do szkoły miałem okazję zetknąć się, po raz kolejny w sumie, z indonezyjskim pojęciem czasu. Autobus uniwersytecki kursujący pomiędzy dwoma, oddalonymi od siebie kampusami miał odjechać o godzinie 8.20. No i słowo miał, ma tutaj największe znaczenie. Przez ponad godzinę, poczynając od 8.10 przyjemnie zacieniony przystanek schowany pomiędzy dwoma drzewami stał się moim miejscem obserwacyjnym. Kogo udało mi się dojrzeć? Studentki zmierzające na zajęcia z zdrowia publicznego do jednego z nieodległych budynków, niezliczoną liczbę motocykli przemykających przed przystankiem, małego kota który próbował wspiąć się na drzewo i upolować kilka razy większe ptaszysko …. swoją drogą nie wiem co to było, ale w miarę kolorowe i nie chciało się na mnie rzucić, więc nie było sensu przemieszczać się z kojącego cienia. Na koniec spodobał mi się szczurek, który zręcznie transportował kanałem chyba skórkę z banana, z bananem w środku. Czas oczekiwania i obserwowania okolicy minął bardzo szybko, również za sprawą dziewczyny z malowniczej wyspy Papua, Mercy (z angielskiego miłosierdzie, czy z francuskiego dziękuję). Dzięki niej dowiedziałem się ciekawostek o uniwersytecie widzianym oczami studentki pierwszego roku, oraz spędziłem miło czas na rozmowie o wszystkim w sumie. Po tym, jak minęło nas z 5 bemo (lokalny transport publiczny) zdecydowaliśmy się, że kierowca autobusu chyba zrobił sobie małą przerwę. Skorzystaliśmy z małego, zatłoczonego busika i w taki sposób dotarliśmy do na kampus B. Potem czekał mnie 30 minutowy spacerek pomiędzy wielkimi samochodami (większość pokaźne terenówki), niezliczoną liczbą motocykli, którym czasem zdarza się jechać pod prąd oraz rowerami, z których większość jeździ pod prąd :) Wracając do samej szkoły, okazało się, że wszyscy w szkole dalej mnie pamiętają, nie powiem, bardzo mnie to cieszy. Swoją drogą nie wiem czym zapisałem się w ich pamięci, ale zapewne jest to fakt, że byłem pierwszym, obcojęzycznym nauczycielem w tej placówce, która rok rocznie notowana jest w czołówce szkół w całej Indonezji. Gdy wszedłem na teren szkoły, od razu podeszła do mnie ochrona. I tak szybko jak podeszła, tak szybko się uśmiechnęła. Dwójka ochroniarzy od razu przybiła piątki i wprowadzili mnie do szkoły. Mogę nawet ściślej powiedzieć, że do klasy, w której lekcje miała moja opiekunka. Po tradycyjnym przywitaniu, jakie w Indonezji należy się nauczycielom i wzbudzeniu tym samym śmiechu wszystkich zgromadzonych w klasie studentów (miałem na sobie ubranie typowe dla nauczyciela tej szkoły) Pani Sulaiach nie wiedziała co powiedzieć. W sumie nie dziwię się wcale. Po trzech latach i tylko internetowym kontakcie, nagle w szkole na drugim końcu świata zjawia się chłopak z Polski, ubrany w strój nauczyciela … można by powiedzieć, że wrażenie bezcenne  Z pewnością ciekawymi reakcjami były reakcję innych nauczycieli. Dwójka wyszła z klasy, choć lepszym określeniem było by wybiegła z klasy … Przywitałem się z każdym nauczycielem, z dyrektorem, obsługą. To było świetne. Udało mi się zamienić też kilka słów z Larą, praktykantką z Niemiec, która obecnie jest w szkole. Już pierwszego dnia udało mi się poprowadzić zajęcia z dzieciakami, które okazały się nadzwyczaj spokojne. To znaczy spokojniejsze i o bardziej zrównoważonych pytaniach niż ich starsi koledzy. Bardzo zabawny był też fakt rozmowy z jedną z uczennic. Jako pierwsza, trzy lata temu podeszła do mnie przewodnicząca szkoły i rozmawialiśmy wtedy przez ponad godzinę. Tym razem pierwsza osobą była …. też przewodnicząca szkoły, z którą rozmawiało mi się równie dobrze. Zaskakujący był dla mnie trochę poziom jej znajomości języka, który spokojnie uprawniał ją do wzięcia udziału w egzaminie FCE – w trzeciej klasie gimnazjum  Cały dzień zakończył się podróżą małym bemo wprost po uniwersytet, kampus C.

poniedziałek, 9 września 2013

Wczesny poranek dnia następnego

Dzień nr 2 ozpoczął się dla mnie od pobudki o 5 i śniadania o 5.30. I wcale nie jest to kwestia wrodzonego wariactwa, ale faktu, że jakoś nie mogłem spać, a jednocześnie chciałem uniknąć tłoku - jest kilkuset uczestników. Powiem, że śniadanie o tej porze smakuje dobrze, lub nawet bardzo dobrze. Danie a la zupo-sos z wszelakimi dodatkami, mieszanka ryżu, noodli i mięs jako danie główne przyprawiono odpowiednią ilością czerwonej, lekko mazistej substancji, nazywającej się sambel oraz na deser świeże ananasy, mango, arbuzy i papaja. To wszystko przepijane świeżym sokiem z Guawy … (pisząc to musiałem przerwać i przegryźć salakiem (owoc), bo nie mogłem się powstrzymać). Kolejne dziesięć godzin pominę, gdyż skupiały się one na aspektach organizacyjnych prawdopodobnie jednego z największych programów stypendialnych na świecie, a ja za zadawanie pytań dostałem batykowe, bliżej nieokreślone coś – ale na kosmetyczkę się nada, chyba. Serdeczne podziękowania należą się również Konsulowi RP, za osobiste zaangażowanie i opiekę nad polską grupą już od początku stypendium. Zastanawialiście się kiedyś jak wygląda świat ze znacznej wysokości? Albo dlaczego apartamenty na wysokich piętrach potrafią tak bardzo szokować ceną? Po wizycie w sky club znam już odpowiedzi na te dwa pytania … Bawić się w klubie na 56tym piętrze to coś niesamowitego. Nawet zatłoczona Stolica, pełna samochodów i motocykli wydaje się cudownym, łatwo dostępnym miejscem. Jeśli będziecie mieli okazję pobawić się w klubie, lub choć wspiąć się na taką wysokość w mieście – nie wahajcie się. Widok rozświetlonego tysiącami świateł miasta jest wart zobaczenia. Koniec tak wspaniałego dnia, a może już początek następnego, nie mógł być inny niż wylegiwanie się do 5.30 w jacquzi :)

Podróż i dzień pierwszy

Podróż rozpoczęła się wcześnie. Wstając rano o godzinie punkt 4.01 nie miałem nawet ochoty zjeść niczego. Może coś przekąsi się w aucie. Na szczęście moi rodzice, którzy odwozili mnie na lotnisko pomyśleli o takiej pysznej rzeczy jak kanapki. Miał to być ostatni chleb zjedzony przeze mnie nie tylko w Poslce, ale przez kolejny rok – tak, w Kraju do którego się wybieram ryż jest wszechobecny, a pieczywo raczej niezjadliwe. Boczek i kiełbasa to także smaki, których spodziewam się zapomnieć. Szybka odprawa na lotnisku, zawyżony limit bagażu (dziękuję Quatar) oraz zdjęcia z polskimi siatkarzami to początek mojej wielkiej przygody. W strefie na lotnisku czekało mnie tylko rozglądanie się i wstępna ocena osób … może któreś z nich będzie moim partnerem podczas lekcji jednego z Azjatyckich języków? Tak, wybieram się do Azji. Doha – spodziewałem się wielkiego lotniska, godnego katarskich szejków … może i jest takie, ale tylko dla wspomnianych szejków. Szary pasażer otrzymuje wygodne lotnisko, choć pozbawione takich dodatków jak atrakcje, fotele z masażem (za to uwielbiam Tajpej) czy architektury. No ale nie ma to jak Internet – ten był dostępny dla wszystkich. Dzięki portalowi o wdzięcznej dwuliterowej nazwie mogłem skontaktować się z Marcinem – więc już lecących nas na ten sam program była 2ka. Nie, żeby przed wejściem do samolotu okazało się że 3ka a po lądowaniu, że około 15 osób. I wcale nie jest to wynik dorodnej butelki francuskiego szampana (podkreślam francuskiego, bo był prawdziwy, nie jakieś wino musujące :P) wypitego podczas lotu. Po lądowaniu walizki leniwie wtoczyły się na taśmę i można było poszukiwać ludzi, do konujących rejestracji przybyłych. Dwugodzinne oczekiwanie sprzyjało zawieraniu nowych znajomości … Tak poznałem Roberto z Meksyku oraz Roberta z Polski – za dużo tych Bobów troszkę. Zwykle jeden wystarczał oraz wiele innych ciekawych osób. W końcu nadeszła upragniona chwila – nadjechał autobus i zabrał nas w dwugodzinną podróż po pięknie oświetlonych, ale jednak zakorkowanych droga stolicy. Korek był na tyle duży, że po wejściu do hotelu – nie chciałem się w ogóle rejestrować. Wolałem raczej wziąć udział w uczcie pełnej niesamowitych i niespotykanych w europie smaków, które potrafią wywołać uśmiech na twarzy nawet po długiej i wyczerpującej podróży. Ale żeby nie było tak pięknie – najpierw kolejka do rejestracji, złożenie jakiś podpisów – mam nadzieję, że nie pod wnioskiem kredytowym można było oddać się smakom smażonego makaronu (noodle), ryżu, ryb, mięsa, krewetek … Po posiłku do pełni szczęścia brakowało tylko kąpieli w jacquzi i chłodnego basenu, w którym można by ochłodzić się troszeczkę. Jak przystało na 5* hotel, nasze życzenie spełniło się w mgnieniu oka. Do północy postępowała integracja i poznawanie się osób z większości krajów świata w basenie, przerywana kilkoma wejściami do gorącej, bulgoczącej wody. Nikomu nie chciało się spać, co tłumaczyć można tzw. jet lag czy chorobą transatlantycką.

Powrót ...

Po trzech latach wróciłem do kraju na drugim końcu świata. Do kraju z bogatą w smaki i ostrą kuchnią, walecznych ludzi i wspaniałej historii. Kraj ten zawierający w sobie ponad 17 tysięcy wysp jest mieszanką 700 różnych kultur. Żyją z sobą w zgodzie, zamieszkując kolejne wyspy, a nieraz dzieląc między siebie ich terytorium. Panującą religią jest Islam, choć na codzień można spotkać Protestantów, Katolików, wyznawców Hinduizmu a także innych religii. Aby opisać coś więcej, nie wystarczy jeden post, więc kolejne informacje o barwnej kulturze, ostrych smakach i swoich przygodach zamieszczać będę w kolejnych postach. Zapraszam