poniedziałek, 9 września 2013

Podróż i dzień pierwszy

Podróż rozpoczęła się wcześnie. Wstając rano o godzinie punkt 4.01 nie miałem nawet ochoty zjeść niczego. Może coś przekąsi się w aucie. Na szczęście moi rodzice, którzy odwozili mnie na lotnisko pomyśleli o takiej pysznej rzeczy jak kanapki. Miał to być ostatni chleb zjedzony przeze mnie nie tylko w Poslce, ale przez kolejny rok – tak, w Kraju do którego się wybieram ryż jest wszechobecny, a pieczywo raczej niezjadliwe. Boczek i kiełbasa to także smaki, których spodziewam się zapomnieć. Szybka odprawa na lotnisku, zawyżony limit bagażu (dziękuję Quatar) oraz zdjęcia z polskimi siatkarzami to początek mojej wielkiej przygody. W strefie na lotnisku czekało mnie tylko rozglądanie się i wstępna ocena osób … może któreś z nich będzie moim partnerem podczas lekcji jednego z Azjatyckich języków? Tak, wybieram się do Azji. Doha – spodziewałem się wielkiego lotniska, godnego katarskich szejków … może i jest takie, ale tylko dla wspomnianych szejków. Szary pasażer otrzymuje wygodne lotnisko, choć pozbawione takich dodatków jak atrakcje, fotele z masażem (za to uwielbiam Tajpej) czy architektury. No ale nie ma to jak Internet – ten był dostępny dla wszystkich. Dzięki portalowi o wdzięcznej dwuliterowej nazwie mogłem skontaktować się z Marcinem – więc już lecących nas na ten sam program była 2ka. Nie, żeby przed wejściem do samolotu okazało się że 3ka a po lądowaniu, że około 15 osób. I wcale nie jest to wynik dorodnej butelki francuskiego szampana (podkreślam francuskiego, bo był prawdziwy, nie jakieś wino musujące :P) wypitego podczas lotu. Po lądowaniu walizki leniwie wtoczyły się na taśmę i można było poszukiwać ludzi, do konujących rejestracji przybyłych. Dwugodzinne oczekiwanie sprzyjało zawieraniu nowych znajomości … Tak poznałem Roberto z Meksyku oraz Roberta z Polski – za dużo tych Bobów troszkę. Zwykle jeden wystarczał oraz wiele innych ciekawych osób. W końcu nadeszła upragniona chwila – nadjechał autobus i zabrał nas w dwugodzinną podróż po pięknie oświetlonych, ale jednak zakorkowanych droga stolicy. Korek był na tyle duży, że po wejściu do hotelu – nie chciałem się w ogóle rejestrować. Wolałem raczej wziąć udział w uczcie pełnej niesamowitych i niespotykanych w europie smaków, które potrafią wywołać uśmiech na twarzy nawet po długiej i wyczerpującej podróży. Ale żeby nie było tak pięknie – najpierw kolejka do rejestracji, złożenie jakiś podpisów – mam nadzieję, że nie pod wnioskiem kredytowym można było oddać się smakom smażonego makaronu (noodle), ryżu, ryb, mięsa, krewetek … Po posiłku do pełni szczęścia brakowało tylko kąpieli w jacquzi i chłodnego basenu, w którym można by ochłodzić się troszeczkę. Jak przystało na 5* hotel, nasze życzenie spełniło się w mgnieniu oka. Do północy postępowała integracja i poznawanie się osób z większości krajów świata w basenie, przerywana kilkoma wejściami do gorącej, bulgoczącej wody. Nikomu nie chciało się spać, co tłumaczyć można tzw. jet lag czy chorobą transatlantycką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz